środa, 27 marca 2013

Łowczyni demonów po przecenie.

Zawsze trzymałem specyficznego rodzaju sentyment do postaci łowcy-kobiety. Zazwyczaj serwowana w kiepskiego rodzaju seriali typu Buffy, postrach wampirów, w jakimś stopniu potrafiła zainteresować moją osobę. Nawet teraz jestem widzem Lost Girl i pochłaniam kolejne epizody, nie zwracając większej uwagi na wątpliwą jakość ich wykonania.
Możecie zatem wyobrazić, że z całkiem dużym entuzjazmem rozpocząłem lekturę trzyczęściowego cyklu pani Marjorie M. Liu, który miał traktować o nieustraszonej łowczyni demonów, opętujących ludzi, którzy stają się bezwładnymi zombie, narzędziami wielu przestępstw. Moja mina wydłużała się jednak z każdym rozdziałem...czemu? Pozwólcie, że opowiem.

Okej, raz jeszcze - jak ta okładka zawiodła
w ostrzeżeniu mnie przed kiepską zawartością?



Maxine Kiss, bo tak nazywa się główna bohaterka, jest kimś niezwykłym. Nie świadczy o tym jej imię, które brzmi jak pani zajmująca się popisami akrobatycznymi na stalowej rurze ani profesja łowczyni. Ciało Maxine, z wyjątkiem twarzy, zajmują tatuaże. Tatuaże to tak naprawdę demony, które za dnia występują w tej postaci, chroniąc ciało bohaterki. Nocą odpadają od ciała łowczyni, by pokazać się w swojej prawdziwej formie, a jest ona mało imponująca. Jeśli ktoś zna film Gremlins w mig zrozumie, o co mi chodzi. Mało tego - Liu, zamiast ograniczyć się tylko do tego zabiegu, uznała, że kapitalnym pomysłem będzie nadanie demonom osobowości zgrai rozkosznych, psotnych szczeniaków. I tak co kilka linijek czytamy takie frapujące fragmenty, co też nuci jeden demon z drugim albo co też zostało pożarte (odpowiedź - wszystko, demony są wszystkożerne, dosłownie) przez naszych milusińskich. Sam fakt ochrony bohaterki w dzień troszkę mnie dziwi. Czy nie bardziej pasowałoby, gdyby niewrażliwość Maxine trwała w nocy? Wtedy, kiedy łatwiej demony zlikwidować po cichu? Co prawda towarzysze naszej łowczyni potrafią wtapiać się w każdy cień, jednak nadal, czy super ochrona podczas nocnych wypadów nie miałaby więcej sensu? Cóż, przyjrzyjmy się samej bohaterce.
Maxine Kiss jest ostatnią z wielkiego niegdyś rodu Tropicielek (tak, tylko kobiet, zaleciało feminazi?), których głównym zadaniem było utrzymanie Zasłony - magicznego więzienia powstrzymującego demony przed atakiem na naszą sympatyczną Ziemię. Zasłona stale słabnie, przez jej pęknięcia udaje się często wydostać pomniejszym demonom. Tymi zajmuje się  Maxine. A właściwie nie bardzo, bo na trzy części, widzimy ją podczas polowania jakieś dwa (?) razy. Resztę czasu wypełniają nudnawe rozmowy oraz przemyślenia głównej bohaterki, które raz za razem potwierdzały tezę, że postać z kompleksami należy budować subtelnie. Nasza Tropicielka zaś to osoba, która uwiła sobie wygodne gniazdko ze znalezionym gachem, prowadzącym przytułek dla bezdomnych, w tym demonów opętujących ciała. Tym zaś nic nie grozi, bo podobno mają się zmienić. Tylko jakoś tego nie doświadczymy, prócz zapewnienia ukochanego Maxine (który potem okazuje się najbardziej przepakowaną postacią, heh).

Główną bolączką cyklu o Maxine jest brak akcji oraz niezbyt dobrze budowana atmosfera. To pierwsze jest zupełnie przytłoczone niebyt ciekawymi gadkami, które w zasadzie nie wyjaśniają niczego. Nawet spotkania z tak ważnymi postaciami jak Krwawa Mamuśka (tak, wiem), czyli przywódczynią demonów zza zasłony ograniczają się do wrogości oraz stwierdzania, że Zasłona się nieuchronnie zawali. Czego nie uświadczymy, bo najwidoczniej autorce zabrakło pomysłu na taki Armageddon.
Nie od dzisiaj wiadomo, że każdy bohater potrzebuje złoczyńcy, dlatego też Maxine przyjdzie walczyć...cóż, tutaj niespodzianka, ale te straszliwe demony, których likwidacja była celem egzystencji naszej bohaterki, są tutaj wspomniani gdzieś na początku, by potem rozwiać się jako mało istotny element fabuły. Wielkimi złymi cyklu są Aetar, istoty zbudowane z czystej energii, które również korzystają z ciał ludzkich, by łatwiej skupiać swoją życiową moc w jednym miejscu. Także oni zbudowali Zasłonę, by chronić ludzi, przynajmniej tak to jest przedstawione na początku. Czemu teraz są źli? Cóż, nie wszyscy Aetar byli dobrotliwi, niektórzy uważali się za bogów z racji swojej mocy, niektórzy zostali uwięzieni za Zasłoną z demonami. Co ciekawe, mimo swojej mocy, nie czujemy tego za bardzo. Zły, a raczej zła z pierwszej książki gromadzi podobno jakąś tam armię, jednak nie zaczyna spektakularnych pochodów po naszej planetce, Aetar z drugiej części wydaje się być bardziej zajęty przemienieniem ludzi w monstra (i to w mocno ograniczonym zakresie) niż destrukcją świata, ba horda demonów z trzeciej książki masakruje raptem jeden autobus. Ci wszyscy niby są jakimś tam zagrożeniem, jednak sposób, w jaki są przedstawieni sprawia, iż po prostu są. I nieco tam mieszają, w gruncie rzeczy nie mając większych szans przeciwko głównej bohaterce i jej czeredzie. Tom ostatni stara się wprowadzić jakieś fabularne zmącenie, nadając większego znaczenia samej bohaterce...i towrząc absurdalny obraz Ziemi jako zasobnika na ciała rasy awatarów. Yep. Jest po prostu tylko gorzej i gorzej.

Sumując, cykl pani Marjorie to bardzo niewciągająca, banalna oraz miejscami bardzo denna opowiastka o przewrażliwionej kobiecie z problemami. I siłami nadnaturalnymi w tle, które są, by czytelnik nie odebrał całości jako naprawdę kiepskiego harlekina.